Wyprawa 2013 - kwiecień
Wyjazd i zwiedzanie Żytomierza
Po poprzednim wyjeździe czułem jakiś niedosyt i po paru miesiącach postanowiłem odwiedzić Zonę jeszcze raz.
Zdecydowałem się na biuro Aliena Tours, cieszące się dobra opinią, dodatkowo jechaliśmy z Warszawy, co było dla mnie idealne logistycznie.
Zebraliśmy się o 21:30 i ruszyliśmy w
kierunku Lublina. Trasa mijała szybko i właściwie bezboleśnie, nieco "integrowałem" się z Rafałem, z którym przyszło
mi później dzielić pokój. Na granicy w Dorohusku staliśmy niestety dobre 2 godziny. Po stronie ukraińskiej pustka,
pustka i jeszcze raz pustka - nie ma wsi przy drogach jak w Polsce, może raz na 50 km coś się trafi. W oczy rzucają
się ogromne połacie niezagospodarowanej i podmokłej ziemi. Rano godzinny postój na stacji benzynowej.
Ze zdumieniem przyglądamy się panu naprawiającemu 30-letnią, zardzewiałą ładę i ustawiającemu zbieżność kół
"na oko". W Korosteniu skręcamy w drogę prowadzącą do Żytomierza.
Tak dziurawej drogi nie widziałem jak żyję! Coś strasznego, chwilami ludzie jadą lewą stroną, bo po prawej nie ma akurat
asfaltu. Nasi kierowcy miejscami zwalniają do 10 km/h. W końcu jakoś dotaczamy się do
Żytomierza. Miasto jest do bólu "radzieckie", nic tam się chyba nie zmieniło przez 30 lat:
obrzydliwe bloki, rozpadające się, zardzewiałe tramwaje, ciasne uliczki, łady, wołgi i zaporożce na ulicach.
Muzeum Kosmonautyki im. Korolowa jak dla mnie bardzo ciekawe, choć niezbyt wielkie - to w zasadzie jedna
obszerna sala, ale jest w niej mnóstwo eksponatów, łącznie z pełnowymiarowymi kabinami Wostoków, Woschodów i całym
Sojuzem. Potem zwiedzamy nieco Żytomierz, idziemy na główny plac, nad którym po dziś dzień góruje pomnik wiecznie żywego
wodza rewolucji. Idziemy też do polskiego kościoła św. Zofii. Nie interesują mnie zbytnio kościoły, ale tak przesympatycznego
księdza jak tam, to nigdy, podkreślam, nigdy nie spotkałem! Kierowcom kończy się czas jazdy, więc po z konieczności szybkim, ale smacznym
posiłku w "Puzatej Chacie" ruszamy do Kijowa. Kolejne 150 km przesypiam - noc w autokarze i upalny dzień dały mi
się we znaki.
Nasz hotel stoi na lewym brzegu Dniepru, tuż przy stacji metra „Lewobereżna”, w zasadzie trzeba przejechać
przez 3/4 miasta. Mamy pokoje na górnych piętrach, w moim przypadku to pietro... dwudzieste czwarte! Okna wychodzą na
zachód, na miasto, z tej wysokości panorama jest rozległa i piękna. Hotel jest całkiem dobry, o wiele lepszy niż hostel,
w którym byłem zeszłej jesieni; pokoje dwuosobowe,
każdy z łazienką, na dole jest kantor i fajny pub, gdzie można nie tylko napić się piwa, ale i dobrze zjeść.
Jest już dość późno, ale razem z Bartoszem i Andżelą, naszymi przewodnikami, siadamy sobie do degustacji
wytworów ukraińskich browarów. Część grupy wybiera się do centrum Kijowa, by tam nieco powłóczyć się po knajpach.
Wieczór spędzamy bardzo miło, nasi piloci są ludźmi bardzo otwartymi i życzliwymi, na całym wyjeździe tworzą
świetną atmosferę.
Zona
Rano jemy śniadanie w formie szwedzkiego stołu i ruszamy do Strefy.
Jesteśmy podzieleni na dwie grupy - mniejszą, kilkunastoosobową, jadącą busikiem, ale z przewodnikiem anglojęzycznym i
większą, mającą przewodnika polskojęzycznego.
Przed wyjazdem Bartosz dzwonił do mnie z pytaniem, z którą grupą wolę jechać; wybrałem tę mniej liczną.
Nasz kierowca (notabene urodzony w Prypeci, a później z
niej wysiedlony) zasuwa zdrowo, chwilami powyżej 100 km/h, więc w miarę szybko docieramy do punktu kontrolnego
Dityatky. Tam dołącza do nas przewodniczka - Olena, która rzeczywiście angielskim włada świetnie.
Odprawa tak małej grupki idzie sprawnie i
wkrótce jesteśmy w Zonie. Gołym okiem widać skutki niedawnych potężnych opadów śniegu na Ukrainie - wszedzie stoją
całe jeziora wody. Wkrótce wjeżdżamy do Czarnobyla. Tam spacerujemy po Alei Pamięci wysiedlonych miejscowości i
przy pomniku anioła. Trzy dni temu obchodzono 27. rocznicę katastrofy, na pomniku jeszcze leżą kwiaty... Nie jesteśmy tam
specjalnie długo, nasza przewodniczka załatwia formalności i ruszamy w stronę Prypeci.
Mijamy kolejny punkt kontrolny - Leliv - granicę strefy 10 km. Zatrzymujemy się w miejscu, gdzie przed katastrofą znajdowała się
wieś Kopaczi; dziś został tylko budynek przedszkola i pomnik żołnierzy z czasów wojny. Budynek przedszkola robi na
mnie duże wrażenie. Nastawiałem się na fotografowanie wszelkich "dziecięcych" akcentów w
Zonie, a teraz mam przed oczami dokładnie to, co chciałem. Łóżeczka, laleczki, buciki, misie... brrrr, aż się zimno robi.
Pod jednym z drzew nasza przewodniczka swoją Terrą-P pokazuje nam, jaki poziom promieniowania gamma ma tutaj mech.
Prawie 30 µSv/h, więc więcej niż pod sarkofagiem, stu-dwustukrotnie więcej niż wynosi poziom promieniowania tła!
Sprawdzam też swoim Masterem-1, który ma skalę tylko do 10 µSv/h, a pomiar trwa 40 sekund;
tymczasem tu po 20 sekundach licznik się "przekręca"...
Ruszamy dalej, wkrótce wyłania sie elektrownia. Nie ma problemu z zatrzymaniem się nad kanałem z woda chłodzącą, fotografowaniem itp. (a w czasie poprzedniego wyjazdu kategorycznie nam tego zabraniano). Robię sporo zdjęć elektrowni, zbliżeń, a nawet całą panoramę.
Objeżdżamy elektrownię od wschodu i północy, mijając most, gdzie poprzednio karmiłem sumy, i stołówkę, nastepnie
podjeżdżamy pod sarkofag. Tu już Olena zwraca nam uwagę, że nie należy fotografować nowego sarkofagu (NSC - New Safe Confinement), ale i tak każdy
to mniej lub bardziej otwarcie robi. Mimo że nie wyniesiono na pełną wysokość nawet pierwszej arkady, to już można sobie wyobrazić, jaka
to będzie monumentalna budowla. I widać, jak wielu ludzi przy niej pracuje. Poza tym zwraca uwagę błyskawiczne tempo pracy - mnóstwo się
zmieniło przez te pół roku od mojego poprzedniego wyjazdu. Poziom promieniowania pod reaktorem wynosi ok. 4 µSv/h, czyli niewielki i bezpieczny.
Potem ruszamy prosto do Prypeci. Zatrzymujemy się przy tablicy
powitalnej miasta, a potem na "wiadukcie śmierci", nad torami kolejowymi, skąd dzień po awarii wielu mieszkańców
obserwowało płonący blok IV. I niestety wielu z nich zostało ciężko napromieniowanych, bo wiatr wiał właśnie w tę stronę.
Wjeżdżamy do centrum miasta, ale na prośbę kilku dziewczyn kierowca wraca do budki strażników, do jedynej czynnej "toalety" w mieście...
Odchodzę sto metrów w lewo, by sfotografować bloki, których ostatnim razem nie
miałem okazji uwiecznić. Wracamy busikiem do centrum. Olena wręcza swój dozymetr jednej z dziewczyn, mianując ją na naszą
"radiation guide". Prowadzi nas przez krzaki i zarośla do szkoły nr 1. Obchodzimy budynek od wschodu,
docieramy na główny dziedziniec; część budynku szkoły zawaliła się. Przyroda szybko pochłania dzieło ludzi.
Od strony południowej jest jeszcze gorzej. Zaczynam rozumieć, dlaczego w Strefie obowiązuje zakaz wchodzenia do większości
budynków. Okrążając dalej szkołę, mijamy przedszkole nr 3. Gdy przez gęste zarośla dostrzegam dziecięce placyki zabaw, robi mi się
dziwnie smutno... uwieczniam, co tylko mogę.
Idziemy ulicą Kurczatowa w stronę szpitala, przechodzimy między wysokimi blokami, gdzie Olena pokazuje nam kilka bardzo
ciekawych miejsc. I znów placyki zabaw, tym razem osiedlowe... Dalej docieramy do Kafe "Prypeć". Tu już byłem,
fotografuję spokojniej niż poprzednio. Nasza dalsza trasa prowadzi pod kino "Prometeusz", w zrujnowanej sali zachowało się nawet
kilka siedzeń. Z drugiej strony gmachu mieści się szkoła muzyczna, której fasada ozdobiona jest podobnie jak kino ciekawą mozaiką. W środku nie ma
jednak już żadnych instrumentów.
Mijamy biały Dom Partii. Jest on połączony z hotelem "Polesie", w którego podcieniach widzimy
restaurację z niewielką sceną, gdzie kiedyś musiały grywać zespoły "do kotleta". Hotel łączy się charakterystycznym łukiem
z Domem Kultury "Energetyk", według informacji Oleny mieszczący niegdyś salę kinową, basen, teatr... Mijamy budynek i nagle...
na głównym placu spostrzegamy maszt, na którym łopocze nowiutka czerwona flaga z sierpem i młotem. Czy to z powodu rocznicy?
Czy może niektórzy uważają, że to nadal radzieckie terytorium? W każdym razie wrażenie jest dziwne.
Zaraz obok znajduje się supermarket. Był świetnie zaopatrzony, w czym utwierdzają nas napisy nad stoiskami. Nadal leżą tu
fragmenty wyposażenia, lad chłodniczych, wózki na kółkach... a nie, przepraszam, bez kółek, kółka ukradli złomiarze.
Wracamy do "Energetyka", ale tym razem wchodzimy do budynku od zaplecza. Leżą tam materiały propagandowe,
portrety, proporce - wszystko gotowe na pochód pierwszomajowy w 1986 r. Kilka kroków dalej widać plan ogromnej
sali kinowej i samą salę, tyle że jesteśmy niejako pod widownią.
Idziemy przez wesołe miasteczko, w którym żółcą się jaskrawo w słońcu wagoniki diabelskiego koła. Tym razem mam
doskonałe warunki do fotografowania; grupa jest mała, nikt nikomu się nie wpycha w kadr. Udaje się nawet zrobić grupowe zdjęcie.
Olena pokazuje nam przy jednej ze studzienek kolejne silnie skażone miejsce. Terra "ćwierka", jej licznik pokazuje momentami
dobre 20 µSv/h. Jeszcze klika zdjęć i ruszamy dalej, w stronę stadionu miejskiego. Przedzieramy się przez krzaki, jakieś
resztki ogrodzenia i docieramy wreszcie na asfalt, który chyba był bieżnią. Jeden z jupiterów już się przewrócił, stadion zarósł.
A na trybunie... wymalowany sprejem symbol polskiego stołecznego klubu piłkarskiego. Wstyd mi, jak na to patrzę.
Olena ciekawie opowiada o przebiegu katastrofy i o jej przyczynach, widać, że ma dużą wiedzę.
Opowiada to jednak... po ukraińsku, by nie pomylić technicznego słownictwa. Ale i tak wszyscy dobrze rozumieją.
Mijamy stadion i Olena prowadzi nas jeszcze dalej na północ, do szkoły nr 5. Tam robimy krótki obchód budynku, ale mamy
się nie rozdzielać. W tych rejonach Prypeci w ogóle nie byłem na poprzednim wyjeździe, z zaciekawieniem wszystko oglądam.
W pokoju nauczycielskim leżą dzienniczki uczniów i dzienniki lekcyjne. Śmiejemy się patrząc na uwagi: "że ktośtam to nieuk".
A przed szkołą - wycięte grzejniki, gotowe do wywiezienia przez złomiarzy. To dzięki ich działalności Prypeć niszczeje znacznie szybciej,
niż wyłącznie za sprawą działania sił przyrody.
Nasza trasa prowadzi w stronę bramek stadionu, domu handlowo-usługowego, basenu "Lazur" i szkoły nr 3. Wchodzimy na kilka minut do budynku basenu.
Zarówno w szkole, jak i na basenie byłem już za poprzednim razem, stąd nie czuję jakiegoś szczególnej ekscytacji. Ale pamiętam, jakie wrażenie robią
setki dziecięcych masek przeciwgazowych rozrzuconych po podłodze, gdy widzi się je po raz pierwszy.
Wędrówka po Prypeci powoli dobiega końca, pakujemy się do busika. Przy wyjeździe jeszcze chwila na "toaletę" i ruszamy
w drogę powrotną.
Objeżdżamy elektrownię od południa. Mijamy budowę NSC, stację transformatorową
750 i 330 kV, spinającą elektrownię z siecią najwyższego napięcia, składowisko wypalonego paliwa jądrowego i
dziesiątki ciężarówek Novarki. Nie zatrzymując się już mijamy zakręt drogi,
z którego najlepiej widac "Oko Moskwy". Tym razem widać obie anteny. Szkoda, że kierowca tylko zwalnia i nie
zatrzymuje się. Przejeżdżamy przez punkt kontrolny strefy 10 km, gdzie przechodzimy przez specjalne bramki, a dozymetryści sprawdzają samochód.
Obywa się bez problemów. Kawałek dalej... STOP! Po prawej stronie widać stado
dzikich koni Przewalskiego. Oto jak na tym wg niektórych "zabójczo skażonym" terenie przyroda rozwinęła się jak nigdy wcześniej.
Wracamy do busika, mijamy Czarnobyl i Dityatky, gdzie przechodzimy ponowną kontrolę i żegnamy się z naszą
przemiłą przewodniczką. Pokazała nam naprawde bardzo wiele, o wiele więcej, niż sobie wyobrażałem. Przekonałem się też, że poruszanie się
w małej, samodyscyplinującej się grupie pozwala zobaczyć więcej.
Nasz kierowca nie ma nic przeciw, byśmy zatrzymali się w Iwankowie i kupili sobie
po piwku. Docieramy do Kijowa bez problemów, zjadamy niezły obiad w "Puzatej Chacie" i wracamy do hotelu.
Wieczorem wyjście na miasto. Ja jednak rezygnuję i wraz z kilkoma kolegami korzystam z uroków hotelowego pubu.
Zwiedzanie Kijowa i powrót
Rano mamy dwie opcje: dla głodnych wiedzy i zwiedzania Kijowa z lokalną przewodniczką wyjście i wizyta w Muzeum Wojny Ojczyźnianej, Ławrze itp.; dla mających ochotę na mniej wyczerpujący spacer zwiedzanie z Bartoszem. Kościołów nie lubię, Ławrę widziałem, więc idę z Bartoszem i jeszcze kilkoma osobami. Są też tacy, co w ogóle idą własnymi szlakami. Bartosz okazuje się świetnym przewodnikiem. Nasza mała grupka przechodzi pod pomnik Chmielnickiego i Sobór Mądrości Bożej, na Andriejewski Zjazd, gdzie kupujemy pamiątki, na Majdan i Kreszczatik. Potem zjadamy obiad, robimy zakupy na drogę i zbieramy się przy autokarze przy stadionie olimpijskim. O 17:30 ruszamy z Kijowa w stronę Polski. Wyjazd... trwa to ponad 2 h, korki są po prostu niesamowite, nieco błądzimy, a na drogach panuje tu absolutna wolna amerykanka. Na granicy jesteśmy ok. 4 rano, a w Warszawie ok. 8.
Wyjazd okazał się o wiele ciekawszy niż poprzedni. Uzupełnił mi obraz Prypeci o to, czego nie
widziałem. Przewodniczka w Strefia była przesympatyczna, posiadała dużą wiedzę, a do tego mówiła świetnie po
angielsku. Tym razem nie karmiliśmy sumów ani nie jedliśmy obiadu w elektrowni.
I może to i dobrze, bo obiad jest dużą stratą czasu, który można wykorzystać produktywniej. Bartosz i Andżela są
przemiłymi ludźmi, stworzyli fajną atmosferę. Plan też był bardzo sensowny. Hotel bez porównania lepszy - był to w końcu
normalny hotel a nie hostel. Ostatecznie atmosfera wyjazdu zależy głównie od ludzi, którzy akurat się trafią; mi się trafili
bardzo fajni i wszystkim im dziękuję.